10 maja 2009

Byłam na Klimczoku!

Rodzice postanowili na ten jeden raz zamienić rowery na pieszą wycieczkę w góry. W efekcie wylądowałam na Klimczoku. W schronisku, nie na szczycie ale co tam. Drobna różnica, nie każdy musi o tym wiedzieć.

Mama wsadziła mnie w chustę, i jak miejskie buraki wjechaliśmy na Szyndzielnię kolejką gondolową, skąd mama przekazała mnie wraz z chustą tacie, a sama dzielnie taszczyła plecak min. z moim żarciem.



Po wyjściu z górnej stacji kolejki przypomniałam sobie że mam pusty żołądek i trza by było coś w niego wpakować. Upomniałam się zdecydowanie, i już za chwilę rodzice wlewali we mnie dziesiątki mililitrów mleka.



Potem były budki z ciupagami, kapeluszami i wiatraczkami jednym słowem PAMIĄTKI! Nie jestem jeszcze zainteresowana takimi głupotami, więc przeszłam obojętnie i przyzwyczajałam się do mięciutkiego brzucha taty, do którego z racji chusty przylegałam.



Było fajnie, troszkę mną rzucało na boki ale tata był zadowolony i mówił, że jestem lżejsza od plecaka, który wcześniej niósł. Ponoć bombelek taki jak ja - twierdzi tata - w chuście jest super wyważony i równomiernie obciąża kręgosłup. Chodzenie w chuście to sama przyjemność. Murzyni w afryce noszący dzieci w ten sposób musieli być genialni!

O! a tutaj podpieramy razem z tatą oznaczenie szczytu i początki szlaków.



Widoki cudowne, las wokoło. Wszystko to sprawia, że człowiek odpoczywa potrójnie. Z Szyndzielni pomaszerowaliśmy czerwonym szlakiem w kierunku Klimczoka, a konkretniej w kierunku siodła Klimczoka i umieszczonemu nań schronisku.

Schronisko to fajny wynalazek, bo można tam zmienić mi pampersa w ludzkich warunkach, można podjeść żurku, napić się gorącej herbaty, kupić 0,5 litra coli za całe 5 zł i pooglądać muchy bzykające między oknami.



Po opustoszeniu portfela i napełnieniu brzuchów musieliśmy wracać odpuszczając sobie wejście na szczyt góry, bo i po co, skoro i tak będzie trzeba z niego za chwilę zejść.

Tata próbował się ze mną w chuście bawić w chowanego, ale i tak zawsze go znajdowałam z drugiej strony drzewa.



Później razem z tatą usiłowaliśmy poczuć fenomen "Nordik Patyking" (po drodze mijaliśmy dużo "patykarzy") jednak oprócz pokłutych rąk nic dobrego nam to nie dało.



Przy zjeździe kolejką w dół podobało mi się najbardziej to, że mogłam stać na krzesełkach i podziwiać inne wagoniki które nas wyprzedzały, tyle że w przeciwnym kierunku.



Za rok obiecuję, że polezę na własnych kończynach.

Brak komentarzy: