29 grudnia 2011

Święta, święta i...

Święta, święta i po kalendarzu adwentowym nie pozostało już nic oprócz pustych przegródek i zwichrowanych tekturowych drzwiczek.

No jeszcze jedno zostało, które również można zaliczyć do "odpadków" niestety. Chodzi o wyrobioną w dziecku przez ostatni miesiąc chęć do spożywania produktów czekoladowatych codziennie. Najlepiej zaraz po obudzeniu a przed śniadaniem jeszcze... jakaś masakra.

Na szczęście Julcia dostała dwa kalendarze adwentowe w tym roku, co przy powolnym (okienko + zawartość/dzień) trybie spożywania, daje nam jeszcze około trzech tygodni spokoju.

Hmm, a co później? - Kalendarz Wielkanocny trzeba będzie "skombinować"...

27 grudnia 2011

Ptaki

Julcia zobaczywszy jedną z największych (jeśli nie największą) szopek w Europie stwierdziła, że się Jej bardzo podoba i wszystko jest cacy. Miło.

Pasterze się pasą wraz z owcami, Dzieciątko umieszczone centrycznie, docierający doń trzej królowie - wypas. Osiołki, koguty, barany, siano. Wszystko tam gdzie powinno być. Klasyka.

Nad głowami wszystkich i wszystkiego wiszą dwa ptaki. Wypchane niczym ze skansenu. Jeden się kręci wokół własnej osi na żyłce, drugi wisi w bezruchu... również na żyłce.

"...Tato, ten jeden ptak nie działa" ...odrzekła Julcia

Tyle Bożonarodzeniowych przemyśleń.

17 grudnia 2011

Weekend

Z racji wyjazdu Julci do dziadków na weekend, nie ma o czym pisać.

Znając życie po powrocie, będzie o co opisywać tym bardziej że Nasze Dziecko miało uczestniczyć w przedsięwzięciu pieczenia pierników oraz ich malowania, a co za tym idzie zrobienie w okolicach miejsca pracy "dymu". Niezłego dymu. Bo artystka z Niej niezła jest i potrafi tworzyć.

Ostatnio jak dorwała się do farb, to razem z rysunkiem pomalowane zostały stół, rękawy, kawałek brzucha i uda. Strat materialnych nie odnotowano. Stół nie "pociągnął" kałuży wody, rękaw do wysokości łokcia wysuszono, a brzuch koszulki wyprano. Dywan i okolice pozostały w stanie sprzed malowania. Uff.

16 grudnia 2011

Wyniki badań...

Dzisiejsze wyniki badania mojego moczu okazały się wcale nie takie dobre.

Coś ten antybiotyk, który dostałam nie pomógł za wiele i w poniedziałek muszę iść znowu do lekarza...

Trzymajcie kciuki proszę za mnie...

15 grudnia 2011

Piotruś...

Ostatnio przy okazji w jednym z miesięczników, które poczytuje dołączone były karty do gry w "Piotrusia". Niezbyt skomplikowane zasady, mocno różniące się od siebie obrazki sprawiają, że jestem świetna w tej grze.

Mało tego, ale umiem trzymać karty w jednej ręce jak fachowiec, zręcznie wyjmując ze środka "ręki" dowolną kartę. Rozdawać karty też umiem, i o dziwo mi się nie myli komu ile dać kart i kiedy. Z tasowaniem mam jeszcze problemy, więc tasuje je metodą "na świnkę"....

Co do szczęścia, to różnie bywa, ale w sumie rzecz biorąc to jest nieźle...

Taki ze mnie karciarz, a właściwie karciara...

Reklama robi swoje...

Mimo iż bardzo mało oglądam telewizji, to wszędobylskie reklamy wciskają się we mnie wszystkimi drogami....

i tak, co jakiś czas podśpiewuję...

"... mam laptopo, mam piloto..."

A to dopiero początek...

14 grudnia 2011

Buziowe cytaty

Buziowe cytaty - czyli wszystko co ciekawe wychodzi z ust Julci.

- Co byś jeszcze chciała?
- No jakby mnie Mikołaj jeszcze usłyszał, to chciałabym teatrzyk kukiełkowy i jojo.

Marzenia dzieci są niezbadane...

Nadal na L4

Dalej tkwię w domu. Już tydzień minął jak przestałam chodzić do przedszkola... no ale zdrowie najważniejsze...

W domu jak to w domu, jednych roznosi mnie nie. Nie doskwiera mi nic, ani nie przeszkadza mi słońce za oknem. Generalnie jestem domatorem, i spokojnie sobie daję radę w tych specyficznych warunkach.

Skupiam się na codziennych obowiązkach przedszkolanki dla misiów, doceniam fakt że nie tkwi w mojej ręce venflon, mogę ganiać po podłodze ile mi się podoba....

Jedynie pory otrzymania antybiotyku (8:00 i 20:00) wyznaczają ramy mojego dnia wraz z urzędowaniem "wszędzie"... W nocy śpię w miarę znośnie, co jednak nie oznacza faktu, że idealnie. Ale wystarczyło te trzy noce spędzić w szpitalu, żeby szybko docenić domowe warunki...

13 grudnia 2011

Fryzjer i Słońce...

Co ma piernik do wiatraka, każdy se pomyśli...

A jednak. Wspólną częścią tych dwóch rzeczy jestem ja a właściwie mój poniedziałkowy dzień.

Z racji poszpitalnych zaleceń i przyjmowania w dalszym ciągu antybiotyku mam bezwzględny zakaz wychodzenia z domu a tym bardziej zbliżania się do mojego ukochanego przedszkola...

W związku z tym moja mama postanowiła mi dzisiaj przystrzyc troszkę włoski o jakieś 3 cm. niby nic a jednak wiele. Ponieważ w chwili obecnej nie dodajemy zdjęć musicie sobie wszystko wyobrazić...

Tak więc z o trzy centymetry krótszymi włosami postanowiłam nadal zgłębiać wiedzę o obrotach ciał niebieskich, a mianowicie zostałam poinstruowana skąd i dlaczego mamy dzień w ciągu dnia (jasno i widno) i noc w ciągu nocy (ciemno i głucho).

Za model kuli ziemskiej posłużyła dmuchana piłka plażowa w pomarańczowo białe paski która kręcąc się wokół własnej osi odzwierciedlała ruch Ziemi. Za słońce z racji wieczornej pory spania posłużyła mała lampka nocna, która raz oświetlała żabę siedzącą na piłce, a raz nie.

Wystarczyło zmyślnie pokręcić piłką wraz z przyczepioną nań żabą, aby ropucha miała a to dzień, a to noc...

Po takiej instrukcji byłam gotowa aby zrobić prezentację dla widzów. Jedynym widzem, który się pojawił na moim planetaryjnym przedstawieniu była mamusia, której oczywiście spektakl się podobał...

Jutro planujemy wyprodukować etan (o ile dobrze pamiętam) z butwiejących liści umieszczonych w słoiku....

Żyć nie umierać. Taki "Kwant" w wersji Home :-)

12 grudnia 2011

Paznokcie...

...kto wymyślił u człowieka, że muszą mu rosnąć paznokcie...

Moje paznokcie u rąk nie stanowią dla otoczenia większego zagrożenia, ale te u nóg jak mają mi obcinać to się zaczyna larmo! I to straszne... co by tu powiedzieć... drę się w niebogłosy, krzycze i skutecznie staram się nie dopuścić do ich obcięcia... mam tak od kiedy umiem siedzieć aż po dzień dzisiejszy...

Nie pomogą argumenty, pertraktacje, kuszenie nagrodami. Jestem sceptykiem wśród dających sobie obcinać pazury u nóg i basta!

Dobrze, że te u nóg (paznokcie) rosną dwa razy wolniej niż te u rąk. Przynajmniej krzyku o połowe mniej na świecie...

Co do paznokci Żaby Magnolii, to potrafię temu pluszakowi dokładnie wypiłować paznokcie pilnikiem, jeszcze skórki pousuwam i resztki brudów wyjmę... Magnolia się cieszy, ja też jestem zadowolona, że mam pluszaka z zadbanymi "ręcami"...

Poza tym to wszyscy zdrowi...

11 grudnia 2011

Rrrrrr

Moja przygoda z wymawianiem literki "r" zaczęła się już ponad dwa lata temu kiedy to miałam 1,5 roku i mówiłam słowo "trrran".

Potem przestałam wogóle mówić tran... Aż jakiś miesiąc temu będąc u jednej z babć nauczyłam się mówić słowo "różowy" wyraźnie podkreślając litery "r" i "ż"... Oraz "żółty"... Od tego czasu coraz więcej wyrazów zahaczam z literą "r"...

Jeszcze mi daleko do ideału, bo dużo jest słów z literą "r"... ale zawsze do przodu... z każdym dniem jest coraz lepiej...

Castorama

-Tato, podasz mi castorame?
-Proszę?
-No castorame, przykryje się nią, zrobię z Niej dywanik i takie tam...
-Chodzi Ci o reklamówkę z castoramy?
-Niee tatoo, czy mogę wziąć castorame???



-Co autor miał na myśli?
-Karimatę.
:-)

Mikołaj...

...mój 6 grudnia w tym roku był bardzo specyficzny...

nie dość, że w przedszkolu Mikołaj przychodzi dzień później czyli 7-mego, to jak już wszyscy wiecie wylądowałam z moimi kiepskimi wynikami moczu w przychodni, skąd oddelegowano mnie na leczenie do szpitala. taki ot - prezent.

W szpitalu 6 grudnia wieczorem po Mikołaju pozostało jedynie wspomnienie... a ponoć było co wspominać, bo tam Mikołaje opuszczając się na linach podawali prezenty przez okna... musiało to conajmniej ciekawie wyglądać... nie mówiąc już o emocjach...

Zavenflonowali mnie, kazali grzecznie czekać i poszłam spać. Po przebudzeniu się 7-go grudnia, uświadomiłam sobie, że w przedszkolu również mnie ominie impreza z Panem w czerwonych galotach i z brodą z waty... co jednak nie okazało się na tyle traumatycznym przeżyciem gdyż została przygotowana dla mnie paczka w przedszkolu "na wynos".
Dostałam - Dziękuje Wam Słoneczka ;-)

Również i ja postanowiłam dać prezent innym, w postaci trafionego antybiotyku który leczył mnie z prędkością światła, i pojawiła się wizja rychlejszego wyjścia z azylu. ponadto byłam grzeczna, nie musiałam brykać, potrafiłam się bawić na szpitalnym łożu przez większość dnia, bez specjalnej potrzeby biegania po korytarzu.

10 grudnia 2011

Muzyka...

Nie wiem jak inni, ale mi bardzo łatwo w ucho wpada wszelka muzyka.

Gdy tylko leci w radio jakiś hit jesieni, albo letni szlagier puszczany w każdej budce z frytkami w miejscowościach wczasowych od razu zaczynam się kołysać, i nucę końcówki lub czasem całe słowa piosenki... tak mi samo jakoś wpada... a to nic że troszkę jeszcze przekręcam słowa, no ale przecież jako trzyipółlatka nie znam wielu słówek zwłaszcza w języku angielskim....

Adele znam ze cztery piosenki, "Boso" śpiewam śpiewająco, a piosenkę Foster The People - Pumped Up Kids potrafię bez podkładu zaśpiewać... tzn refren.

Za niedługo, pewnie w przedszkolu ale może i w domu też zacznę piłować kolędy... tak aby na drugi dzień świąt umieć ze cztery zwrotki każdej z nich....

Frida

Co to jest frida?

To taki mini-odkurzacz zawartości nosa dziecka sterowany ustami i płucami rodzica. Polecany szczególnie w przypadku kataru. Nie stosować podczas spania - wtedy dziecko na bank się obudzi.


Każdy kto ma dzieci marzy o czymś takim, już podczas pierwszego kataru swej pociechy. Każde dziecko nienawidzi tego już podczas swojego pierwszego kataru zwłaszcza w rękach i ustach rodzica. Na zawsze.

Na zawsze? Czyżby?

Spokojne tłumaczenie, i delikatna sugestia, żę warto spróbować daje swoje efekty.
Przynajmniej u mnie dało. Jak mi mamusia wytłumaczyła i pokazała, że wychodzące z łatwością smarki sprawiają, że nie mam w końcu zajętych zatok, że podczas kataru mówię wyrażnie słowo "mięso" a nie "bięso" postanowiłam zaryzykować.

I się opłaciło. Już przeszłam dwa katary lekką ręką i nie ma przyjemniejszego uczucia jak po zatkanych dziurkach w nosie dać (z pewnymi oporami) "wyfridować" sobie nozdrza, po czym z ulgą i uśmiechem "pociągnąć" pustym nochalem. Dla mnie boma, zatoki czyste, szybciej się lecze, nie wiszą mi "żarówki".

A to że trzy lata się do tego przekonywałam, to nic takiego...

Polecam i Wam wszystkim. Ponoć w aptekach jest też dostępna wersja dla twardzieli, kompatybilna z więszkością dostępnych na rynku odkurzaczy. Do każdego produktu ssawka gratis.

09 grudnia 2011

Wszędzie dobrze...

...ale we własnym łóżku najlepiej...

Cisza i spokój, nikt nie wrzeszczy... Mam całe łóżko do swojej dyspozycji...
Warunki do spania wręcz laboratoryjne... Nic tylko spać...

No i tu pojawia się problem, bo ostatnie trzy noce w szpitalu spałam jak suseł, od wieczora do rana... przy wrzasku, hałasie i innych atrakcjach oddziału nefrologii...

Za to w domu, w tych idealnych warunkach bardzo rzadko mi się udaje przespać cała noc od deski do deski...

takie tam...

Krater

I stało się. Po powrocie ze szpitala powstała pustka. Po venflonie najbardziej.
W miejsce krateru, z którego jeszcze dwa dni temu pobierano mi krew, a jeszcze dzisiaj rano dostałam dawkę antybiotyku otrzymałam plasterek wraz z przyklejonym doń wacikiem...
Nic nie bolało, nic krwią nie sikało... istna sielanka... z dumą nosiłam ów opatrunek... Aż do momentu wieczornej kąpieli...
No i się zaczęło... pertraktacje, negocjacje, targowanie się za wszelką cenę oby tylko twór opatrunkowy pozostawić przyklejony do kończyny górnej prawej.
Nie pomógł płacz, nie pomogło darcie się w niebogłosy... Plater wylądował w koszu...
Tragedy...
Kiedy plater utonął w otchłani mrocznych zakątków kosza na śmieci nastąpiła głucha cisza...
Od tej pory świat stał się inny...
I tak potrwa do jutra... Kiedy to będziemy ściągać z drugiej ręki opaskę identyfikacyjną z imieniem, nazwiskiem i datą urodzenia... W kolorze różowym...

Jestem w domu...

...no i udało się. Po trzech dniach opuściłam szpital. Czuje się dobrze. W domu mogę dojeść antybiotyk. Jeszcze przez 6 dni...

Brakuje mi trochę atmosfery luzu i ogólnej intergracji pomiędzy pacjentami na oddziale, miłych pielęgniarek i lekarzy. Jednak nareszcie mogę się bawić na dywanie bez obawy że jakiś zarazek wielki mnie dopadnie...

Po powrocie do domu od razu poczułam moc bycia Panią Kasią i kazałam wszystkim pluszakom - przedszkolakom o ułożenie się w kręgu. Były tańce i swawole, po czym Fryderyk został przyjęty w poczet domowo - przedszkolnej braci. Dodatkowo oprócz Fryderyka, na korytarzach dzisiaj grasowali mikołaje - studenci. No i dostałam. Brazowego Misia. Zwą Go Eryk. :-)

Jednakże, Eryk to już nie to co Fryderyk... daleko mu do Mistrza...

Co do przebiegu wizyty w szpitalu, to cytując wypis:

"...badania laboratoryjne wykazały niskie wartości wykładników stanu zapalnego...

...w usg jamy brzusznej nieco poszerzona kolumna Berthina w nerce lewej..."

no i przez poszerzoną nieco kolumnę Berthina w nerce lewej musimy się zapisać do poradni nefrologicznej i być pod stałym nadzorem. Ale wcale z tego nic nie musi być... Oby :-)

Jeszcze o Fryderyku...

Miś jak to miś, należy do gatunku pluszakowatych, których mam generalnie za dużo. Cztery wielkie pudła robią wrażenie, zwłaszcza na szafie, skąd na szczęście nie musimy ich codziennie zdejmować...

Wiele z nich w niedługim czasie po otrzymaniu zostaje zapomniana, rzucona w kąt... i albo po jakimś czasie zostaje zauważona, albo na zawsze pozostaje w otchłani zapomnienia. Bywa.

Ale wracając do Fryderyka, "facet" ma coś sobie, bo od pierwszych sekund po otrzymaniu wkradł się na stałe w moje serce. Nie wiem czy to za sprawą moich słabości czy też może po prostu pasuje mi jego prosta forma i nieskomplikowana budowa.

No ma coś w sobie. Trzymam Go przy sobie cały czas, śpię z Nim i tyle.

Ps. Post testowy, publikowany z androida, pisany przy pomocy klawiatury Swype

Dziś i kiedyś.

Tak ostatnio sobie analizowałam, jak to było kiedyś w szpitalu jak byłam, a jak to jest dzisiaj...

Bo wtedy to jedynie podróżowałam za pomocą łóżeczka, no ewentualnie na rękach opiekuna, to tu to tam. Teraz mogę "cisnąć" na piechotę, za rączkę ale jak się zbiorę w sobie to i potrafię samodzielnie zajść z pokoju w którym mieszkamy do miejsca przygotowania posiłków zwanego w szpitalu kuchnią dla rodziców.

W porównaniu do patologii noworodka, teraz (a jest to nefrologia) zajmuję szóste a nie ósme jak wtedy piętro. Nie grzeje mi słońce od dachu, co byłoby swoistym ewenementem nawet na ósmym piętrze o tej porze roku.

Lądujące helikoptery za oknem, podchodzące prosto z lasu dziki są nadal codziennością. Jedynie Panie pielęgniarki nie są już tak restrykcyjne jak wtedy. Nie trzeba zmiennych buciorów używać ani rodzice nie muszą się pytać czy mogą mnie przebrać i nakarmić.

Inni pacjenci tacy mojego wieku potrafią larma narobić, zresztą co im się dziwić. Szpital to nie wakacje. Nikt tam z własnej woli nie chodzi.

No prawie nikt ;-))))))

Ale nie ma to postaci tak intensywnej jak miało to miejsce na "patolu". Oczywiście tu i ówdzie słychać głos plotkujących z nudów matek - szpitalnych towarzyszek pociech wymieniających poglądy, który ordynator jest do d..., a która oddziałowa zrobiła dym z okazji źle ułożonych pod łóżkiem pantofli...

Mówi i myśli mi się o tym dobrze, mając w perspektywie rychłe wyjście...

Trzymajta kciuki bo dzisiaj w południe okaże się czy tu pokibluję czy oddelegują mnie do pluszakowego przedszkola :-D, gdzie muszę nadrobić zaległości administracyjno-kadrowe.

PS. Fryderyk też zostanie wcielony w poczet moich słuchaczy. Chłop się nadaje. Był ze mną w ciężkich chwilach, dał se wbić venflona. To jest to!

08 grudnia 2011

Wracam!!!

Nie wiem na jak długo, nie wiem ile, ale pierwszy krok trzeba było zrobić...

A zaczęło się od tego, że w nocy niedawno strasznie się wiłam... i prężyłam. Generalnie mnie coś bolało. No to Moja Mamusia zrobiła badania moczu i takie wyszły, że zakwalifikowałam się do SPA.

W SPA czyli w Górnośląskim Centrum Zdrowia Dziecka im. Jana Pawła II zachowuje się nadwyraz dobrze.
Już na izbie przyjęć mi się spodobało bo dostałam misia, któremu zgodnie z zaleceniami taty nadaliśmy imię FRYDERYK. Od tej pory Fryderyk wszędzie mi towarzyszy. Jeśli chcecie zobaczyć jak wygląda Fryderyk - zapraszam tutaj.

Był, podczas pobierania krwi, gdzie do samego końca praktycznie nie płakałam, był w trakcie czterokrotnego badania przez różnych lekarzy zanim mogłam spokojnie się położyć na oddziale. Nawet Fryderyk jechał ze mną windą i się nie bał.
Prawdziwy zuch z tego Fryderyka, zwłaszcza kiedy mu chciałam założyć venflona nie pisnął ani słówka, i nie uronił łzy. Bo ja też mam venflona i mi w niczym nie koliduje jego obecność. Jest koloru żółtego, jest wypasiony i odjazdowy i dzięki niemu mogę prosto "w żyłę" dostawać antybiotyk i inne "pyszności".

Po dwóch dniach "oddziałowania" czuję się coraz lepiej, że nawet dzisiaj rano pojawiła się wizja, żeby mnie wypuścić w piątek "zu hause". Bardzo mi to pasuje, bo co będę w szpitalu innym miejsce zajmować. Tym bardziej, że z braku miejsca mamusia mojej wspołlokatorki zamiast spać na łóżku, śpi na leżaku - "rispekt"!

A w domu cóż. Czekają na mnie zaległości, bo od momentu jak poszłam do przedszkola, to w domu non stop bym się bawiła w przedszkole.

Najpierw z tatą przekonstrułowaliśmy:
-dom,
-dworzec,
-chatkę puchatka,
-sklep spożywczy i warzywniczy
(to nazwy zestawów klocków Lego Duplo)
właśnie w przedszkole. Fantastyczne dwie sale, ubikacja, szatnia oraz poczekalnia. Cały tydzień to była moja ulubiona zabawa. Ale z racji zbyt małej liczby dzieci w przedszkolu (mam jedynie sześciu małych "chłopków" z lega) zadecydowaliśmy o restrukturyzacji przedsiębiorstwa i zamiast lega użyliśmy pluszaków.

Na siedzibę wybraliśmy dywan oraz miękkie piankowe puzzle. I przy tej oto okazji stałam się dyrektorem i jedną z opiekunek przedszkola, które ma dwie pełne grupy. Starszaki i Średniaki, czyli jak to jest w nomenklaturze mojego prawdziwego przedszkola Tygryski i Słoneczka.

Jedna grupa to: Bzyczek, Jacek, Magnolia, Arnold i Paweł, zwany wcześniej Aramkiem.

W drugiej, młodszej są: Krecik, Kłapouch, Serce i Rozum. Ja jestem Panią Kasią, czyli odgrywam rolę Pani Kasi - mojej prawdziwej Pani z przedszkola.

Hmm, i nie ma nic ciekawszego niż wstawić któregoś z przedszkolaków do kąta za karę, albo okrzyczeć za złe sprawowania. Upajam wtedy się potęgą władzy... ;-)

16 lutego 2011

KUBA!!!

Co to znaczy?

a) Z okazji walentynek, mam nową sympatię??

- Niestety zła odpowiedź.

b) A może to kolejny kraj, przez który przetoczy się fala protestów i władze zostaną obalone?

- Nie sądzę, również zła odpowiedź

c) rodzaj alarmu bombowego?

- TAAAAK. To w naszych manewrach, w starciach pampersowo - nocnikowych hasło, przy którym oboje rodziców staje na baczność i wykonuje polecenia dowódcy - Julci. To nasz BROWN CODE, czyli po ludzku tak Julcia woła, że się jej chce... wiadomo czego. Nie będę się rozpisywać bo i po co.

15 lutego 2011

Uczę się sama jeść...

Nie jest to łatwe, ale każdy początek jest trudny, więc się prawie nie załamuję, (czasem pokrzyczę, czasem tupnę, czasem nawet zamachnę ręką ze złości, ale to niiic takiego) i globalnie patrząc na problem staram się jeść samodzielnie.

Od jakiegoś czasu dopiero.

Na razie mam licencję na chleb pokrojony w kosteczkę, gęste serki, owoce i takie tam, natomiast cały czas ubiegam się o uprawnienia żeby jeść zupę. Chodź na zupę to podobno mam jeszcze poczekać aż przyjdzie lato, bo jak to tłumaczą moi rodzice w lecie wykładzina szybko schnie.

Do perfekcji opanowałam lizanie lodów w wafelkach, jedną gałkę potrafię rozłożyć w kilka minut nie uciaprając się ani trochę (tj. buzia dookoła), ani mojej odzieży wierzchniej.

Jedynie zbyt długie trzymanie w ręku połóweczki czekolady z jajca niespodzianki, które sprawia iż owa czekolada nie rozpuszcza się w ustach tylko w dłoni, powoduje u mnie frustrację i wręcz szał.

Ale wszelkie złości mijają nawet po tym jak po otwarciu żółtego pudełeczka okazuje się, że wewnątrz tkwi po raz siódmy gumowy pomarańczowy stworek, służący jedynie do rzucania o ścianę lub super puzzle sztuk 12.

14 lutego 2011

Walentynki

Jak wiadomo, 14 luty to wszem i wobec znana data, a w szczególności samotnym osobom, którym rzygać się chce na samą myśl o tym dniu, nie mniej jednak w nawiązaniu do daty pragnę opisać kilka miłości osobnika płci niemęskiej, posiadającego prawie trzy lata, czyli Julci.

1. Po pierwsze, najbardziej ulubioną rzeczą, niezmiennie od pierwszego dnia w domu jest przerywanie sobie i innym domownikom snu w porze pomiędzy godziną 24 a 2 w nocy. To absloutny hit, Julcia uwielbia to robić, jednakże ani Ona, ani my nie wiemy skąd i dlaczego się tak dzieje. Tak Ot: Ten Model Tak Ma.

2. W sondażach i wszelkiej maści rankingach drugie miejsce zarezerwowane jest dla mleka. Tak, bez mleka nie było by udanej kolacji, a co ważniejsze rodzice nie mogliby pospać dłużej niż do 5-tej, 6-stej rano, gdyby nie właśnie MLEKO!

3. Po trzecie, szmatki, ściereczki i temu podobne gadżety sprzątalnicze, które są absolutnym szałem w rękach Naszej córki. Jeszcze dobrze Julcia nie umiała mówić, za to potrafiła przyjść do Babci i poprosić o: (pisownia oryginalna) "Jąkąś szmatkę". Owa "Jąkąś szmatka" potrafi wydłużyć kąpiel o ponad 70% z racji przetarcia to tu, to tam czegokolwiek co można szmatką przetrzeć.

4. Następną miłością, chyba typową dla tego gatunku są słodycze. Tego zbytnio nie trzeba komentować, jednak mam radę dla rodziców, którzy nie potrafią oduczyć dzieci jeść miśków znanej niemieckiej firmy, której nazwa zaczyna się na H, a kończy na O.

Otóż po zakupieniu dowolnej wielkości paczki, i własnoręcznym zjedzeniu 3/4 zawartości paczki należy pozostałą 1/4 część wyłożyć na talerzyk w celu przesuszenia na około ponad dobę. Następnie, jak niby nigdy nic należy delikatnie i potajemnie wprowadzić na orbitę okołodziecięcą talerzyk z wcześniej "ususzonymi" misiami w celu poczęstowania - dobrowolnej degustacji.
Efekt jest taki, że dziecko chętnie sięga po kolorowego, przezroczystego kamyczka w kształcie misia po raz ostatni.

I tym oto sposobem przeszliśmy od Walentynek do kwadransu spożywczo - dietetycznego... BYE.

13 lutego 2011

Samoloty

Dzisiaj z Julcią wpadliśmy pooglądać samoloty. Takie małe na małym lotnisku (Katowice - Muchowiec). Jedno, dwu płatowce, do wyboru, do koloru.

Na płycie lotniska, stały trzy białe małe odkurzacze i trzy ogrodzone staruchy - zabytkowe, albo przed zezłomowaniem - nie znam się: czerwony, niebieski i żółty. Najbardziej Julci utkwiło w głowie to, iż jeden z kolorowych zabytków nie miał śmigła, bo widocznie ktoś urwał.

Załapaliśmy się nawet na start jednego białego, ale ponieważ trzeba było patrzeć pod słońce, i strasznie "fukało" tj. dmuchał wiatr, Julcia stwierdziła, że wystarczy jej tego oglądania, co przy temperaturze 0st. C i odczuwalnej -10st. C wydawało się całkiem zrozumiałe.

Po powrocie do domu, już było jasne, że nie zaprenumerujemy skrzydlatej polski, ani temu podobnej prasy, gdyż Julcia lotnictwem zbytnio się nie zainteresowała, z wyjątkiem wcześniej już wspomnianego dochodzenia pt. Kto Mógł Ukraść Śmigło...

...na dobranoc znowu katowaliśmy franklina, mikołajka i całą reszte ekipy...

12 lutego 2011

Ciśnienie

W związku z panującą w domu to tu, to tam biegunką, wyjęliśmy na kilka pomiarów ciśnieniomierz...

...bardzo to Juleczkę zainteresowało, zwłaszcza ta pompeczka, którą można troszkę ponaduszać a Arnold (pluszak) dzielnie znosił wszlelkie na nim testy, zwłaszcza napompowywanie rękawa do maximum, gdzie bidulkowi już gały wychodziły na wierzch...

cóż, pompeczka to przedniej jakości materiał do zabawy, gorzej z rękawem, do którego Julcia nawet nie miała zamiaru się zbliżyć, toteż po tysiącach namów, tłumaczenia, argumentów, przekupstwa na "maomam'y" i czekolady udało się spróbować zmierzyć Julci ciśnienie...

...i nic z tego zbytnio nie wyszło, bo rękaw kończył się zamiast na łokciu, to prawie na nadgarstku, a po lekuśkim napompowaniu pompeczką Julci już nie w smak było ograniczanie jej ruchów oraz brak dostępu do powietrza dla tych kilku centymetrów skóry. Postanowiliśmy odpuścić, co by się kobiecina nie zraziła na przyszłość, jak już będzie musiała mierzyć codzień w wieku np. 70 lat to niesforne ciśnienie...

...jak zwykle, z dużej chmury mały deszcz.