09 grudnia 2011

Dziś i kiedyś.

Tak ostatnio sobie analizowałam, jak to było kiedyś w szpitalu jak byłam, a jak to jest dzisiaj...

Bo wtedy to jedynie podróżowałam za pomocą łóżeczka, no ewentualnie na rękach opiekuna, to tu to tam. Teraz mogę "cisnąć" na piechotę, za rączkę ale jak się zbiorę w sobie to i potrafię samodzielnie zajść z pokoju w którym mieszkamy do miejsca przygotowania posiłków zwanego w szpitalu kuchnią dla rodziców.

W porównaniu do patologii noworodka, teraz (a jest to nefrologia) zajmuję szóste a nie ósme jak wtedy piętro. Nie grzeje mi słońce od dachu, co byłoby swoistym ewenementem nawet na ósmym piętrze o tej porze roku.

Lądujące helikoptery za oknem, podchodzące prosto z lasu dziki są nadal codziennością. Jedynie Panie pielęgniarki nie są już tak restrykcyjne jak wtedy. Nie trzeba zmiennych buciorów używać ani rodzice nie muszą się pytać czy mogą mnie przebrać i nakarmić.

Inni pacjenci tacy mojego wieku potrafią larma narobić, zresztą co im się dziwić. Szpital to nie wakacje. Nikt tam z własnej woli nie chodzi.

No prawie nikt ;-))))))

Ale nie ma to postaci tak intensywnej jak miało to miejsce na "patolu". Oczywiście tu i ówdzie słychać głos plotkujących z nudów matek - szpitalnych towarzyszek pociech wymieniających poglądy, który ordynator jest do d..., a która oddziałowa zrobiła dym z okazji źle ułożonych pod łóżkiem pantofli...

Mówi i myśli mi się o tym dobrze, mając w perspektywie rychłe wyjście...

Trzymajta kciuki bo dzisiaj w południe okaże się czy tu pokibluję czy oddelegują mnie do pluszakowego przedszkola :-D, gdzie muszę nadrobić zaległości administracyjno-kadrowe.

PS. Fryderyk też zostanie wcielony w poczet moich słuchaczy. Chłop się nadaje. Był ze mną w ciężkich chwilach, dał se wbić venflona. To jest to!

Brak komentarzy: