20 stycznia 2009

Z wizytą u kardiologa

Wczoraj mieliśmy okazję znowu się troszkę pobydłać w przychodni.

Umówieni na 13-stą stawiliśmy się przed wyznaczonym czasem, najpierw na EKG, a potem w stale rosnącej kolejce do kardiologa.

Wszystko zapowiadało się nieźle, kilka osób w kolejce, spokojna atmosfera ani na trochę nie wskazywała na jakiś eksces. Do czasu.

O 14-stej, kiedy to Pan Doktor miał zacząć przyjmować swoich pielgrzymowiczów (w tym nas), nie przyjął nikogo. O 14:30 także.
Atmosfera powoli zaczęła robić się nerwowa, a wraz z przybywaniem pacjentów powietrze w ciaśniutkiej poczekalni coraz bardziej przypominało to spotykane w oborze lub w chlewiku.

Powodem nieprzyjmowania pacjentów przez doktora był brak doktora w przychodni. Na całe szczęście brak doktora został wkrótce naprawiony poprzez zwyczajne nadejście doktora do swego gabinetu.

Co rzadko spotykane w tej grupie zawodowej, Pan doktor przeprosił za swe spóźnienie i wyraziwszy skruchę rozpoczął obsługę zainteresowanych.

No i się zaczęło. Teoretycznie byliśmy w kolejce czwarci. Teoretycznie, bo nagle wyłoniwszy się spod ziemi pewna pani w okularach wcisnęła się przed chłopaczka stojącego przed nami, a po niej wcisnęła się matka z dzieckiem + mąż, którzy ledwo co weszli do poczekalni.

Na to zachowanie oczekujący uczciwie i cierpliwie pacjenci po zirytowaniu się postanowili powiedzieć NIE!

Gdy już wcisnęli się CI niby znajomi do gabinetu, weszła tam Ania, oraz rudy Pan (dziadek dziecka, które stało za nami) i kazali babeczce, dziecku oraz mężowi tej babeczki wyjść.

Po kilku przepychankach słownych złe dusze pozostały w gabinecie Pana punktualnego inaczej, natomiast reszta pacjentów jak te pieski czekała dalej na swoją kolej. Ot taki codzienny zwyczajny obraz przychodni, szpitali i temu podobnych kręgów. I nie to było dziwne, bo to normalne u nas. Dziwne się stało chwilkę później.

Po wyjściu z gabinetu, państwo wciskalscy musieli się zmierzyć z rządnym krwi tłumem, który kulturalnie próbował naciskać jedynie na sumienia winowajców robiąc słowne wyrzuty pod ich adresem. Słowne zaczepki bezduszni rodzice prawidłowo i skutecznie zbyli milczeniem i robili co mogli, żeby jak najszybciej opuścić miejsce zbrodni. Zima zimą, wszyscy mieli kufajki, płaszcze więc chwile to potrwało. Do tego ubranie dziecka, które za długo nie stało w kolejce też chwilkę im zajęło. Coś jednak w sumieniach musiało gryźć ich, bo na pięć sekund przed wyjściem ojciec dziecka, nie wytrzymał i pociągnął wyrywające się dziecko, zamiast je utrzymać - puścił.
Biedne dziecko wyrżnęło z całej siły głową o podłogę, tak że aż ta się z całej siły zatrzęsła pod naszymi stopami. Dosłownie.

Biedne dziecko. Szkoda, że to jego kosztem, ale los jakby pokazał że nic w przyrodzie nie ginie.

PS. Julka ma serducho zdrowe. Wszystko jest OK.

Brak komentarzy: